Przed przystąpieniem do czytania skonsultuj się ze swoim psychiatrą lub bioenergoterapeutą.

piątek, 22 czerwca 2012

IV ROK

Po zakończeniu mikrobiologicznego i diagnostycznego szaleństwa nastał upragniony IV rok. Rok gdzie już większość zajęć stanowiły przedmioty kliniczne na oddziale. Główną część teorii mieliśmy już za sobą. Czułem że już jest coraz bliżej końca niż początku.

IV rok według mnie był najlepszym rokiem na całych studiach. Idealny czas na rozwijanie swoich pasji i zainteresowań, prowadzenia życia towarzyskiego, wyjazdów na sympozja i konferencje czy też zakochania się.

Na IV roku w listopadzie mieliśmy półmetek. Impreza zrobiona w stylu studniówki, czyli dziewczyny w sukienkach, a panowie w garniturach. Elegancka sala, ładnie przystrojone stoły, piękna zastawa, orkiestra i my studenci IV roku (z osobami towarzyszącymi). Studia medyczne są uważane za elitarne przez niektórych. Niestety zachowanie niektórych kolegów na pewno by ich z tej elity skreśliło. Nie ma co ukrywać, ale czy ktoś mądry czy nie to jak ma wyjść z niego chamstwo to wyjdzie prędzej czy później. Obsługa sali skomentowała zachowanie niektórych osób: gorzej niż maturzyści. I mieli rację. Ja też sobie popiłem na tej imprezie. Razem z koleżanką kupiliśmy sobie 0,7l na całą noc. Wystarczyło nam żeby się dobrze bawić, być w świetnym humorze, wypić toast ze znajomymi, nie mieć problemów żołądkowych i nie przynieść sobie wstydu.

Zajęcia na uczelni były od poniedziałku do czwartku, zwykle najpóźniej do 11.30. Raz w tygodniu farmakologia była po południu, ale czasu wolnego nie brakowało. Jak dla mnie IV rok to były totalne wakacje - tym bardziej, że na III roku był dla mnie istny zapierdziel, więc należał mi się odpoczynek. Nauki trochę było, ale na pewno nikt się specjalnie nie przemęczał - przynajmniej nie ja :P  W każdej sesji był tylko jeden egzamin.

Jako, że już umiałem zbadać pacjenta to zacząłem bardziej się udzielać w kołach naukowych. W drugim semestrze (a i w wakacje też mnie nie brakowało) to na naczyniówce siedziałem non stop, w międzyczasie bywając na zajęciach. Na IV roku miałem już wiele okazji zobaczyć, czy wręcz "dotknąć" prawdziwej medycyny. I za każdym razem coraz bardziej się upewniałem, że to jest to co chcę robić w życiu.

Wiele uczelni ma zajęcia kliniczne zblokowane. Ja miałem standardowy plan: poniedziałek interna, wtorek chirurgia itd... Oczywiście każdy system prowadzenia zajęć ma swoje wady i zalety, ale jakby nie patrzeć to w czwartek o 10.30 zaczynałem weekend.

1. CHOROBY WEWNĘTRZNE - INTERNA
Internę mieliśmy w czterech blokach. 3 zajęcia w jednym semestrze i 4 w drugim. Mimo że z interną nie wiążę swojej przyszłości to znalazły się działy które mi się podobały. Internę naprawdę warto znać,a przynajmniej te podstawowe rzeczy z każdej działki, bo zwykle zahacza też o inne specjalizacje. Nie na darmo nazywana jest "królową medycyny".

A. Angiologia
To był mój ulubiony blok. Nie trudno się dziwić skoro przesiadywałem na naczyniówce, a parę tygodni wcześniej skończyłem praktyki na tym oddziale gdzie miałem ćwiczenia. Zajęcia bardzo dużo mi dały. Prowadzone były przez dwóch młodych asystentów co jeszcze mieli zapał do pracy dydaktycznej i przekazali nam dużo informacji. Poza tym zobaczyliśmy też wielu pacjentów - praktycznie z każdą chorobą jaką omawialiśmy. Na koniec był test zaliczeniowy (powtarzający się od kilku lat).

B. Gastroenterologia
Gastro nigdy nie lubiłem. Czy to na internie czy na pediatrii. Nasza asystentka jakoś nie przypadła mi do gustu. Trochę się nas czepiała że niby się nie uczymy, a sama nie bardzo potrafiła nam nic pokazać. Na zakończenie bloku był test. Jedyna klinika co test dla każdej grupy robiła nowy. Miałem przyjemność zdać na 4 w I terminie - 75% osób miało do powtórki. Nie było to moje szczęście - ja się najzwyczajniej w świecie nauczyłem. Poza tym nie można wierzyć asystentom, że pytania z poprzednich lat się nigdy nie powtarzają. Przy 12 grupach i 50 pytaniach na każdy test te pytania muszą się kiedyś powtórzyć w mniejszej lub większej częsci.

C. Nefrologia
Nefrologia nie jest jakoś mi specjalnie ulubioną dziedziną, ale fajnie wiedzieć co te nerki robią. Nasza pani docent przynajmniej nauczyła nas dobrze analizować badanie moczu, gazometrię (no powiedzmy, że tego mnie nauczyła:P) i na co zwrócić uwagę u pacjentów z chorobami nerek, kiedy mogą jeszcze nie być tego świadomi. Zajęcia były w miarę ciekawe. Na zakończenie było pisemne kolokwium. 3 pytania do opisu, które mieliśmy napisać w domu (bo po co tracić czas na zajęciach).

D. Pulmonologia
Trzeszczenia, rzężenia, furczenia i jeszcze inne fenomeny można stetoskopem wysłuchać w płuckach. Ja nie ukrywam, ale miałem nie raz problem, żeby rozróżnić co jest czym. Na zajęciach trochę się skupiliśmy na nowotworach płuc, wczesnych objawach i analizie zdjęć rtg i TK. Wielkiego szału na tych zajęciach nie było. Liczyłem, że może uda się nam trafić na nakłucie opłucnej, ale była tylko jedna bronchoskopia. Na zakończenie test co lat ma już kilka.

Ogólnie zajęcia z interny dobrze wspominam. Trochę rzeczy zapamiętałem, trochę już zapomniałem. Na pewno jeszcze nie raz do Szczeklika będę wracać. Czasami żałuję, że asystenci nie zwracali nam większej uwagi na podstawowe rzeczy, a mówili o szczegółach, których nikt nie zapamięta jeśli nie jest danym tematem zainteresowany.

2. FARMAKOLOGIA
Jedyny teoretyczny przedmiot na IV roku. I jedyny też przedmiot w letniej sesji. Wiele uczelni zaczyna już kurs farmy na III roku, my zaczynamy i kończymy na IV. Według opinii najgorszy przedmiot na całych studiach. Ja się z tym zgodzić nie mogę. Mi farma nie spędzała snu z powiek, ale jak ktoś trafił na dr Magellana to niestety z Kostowskim musiał się pobrać. Miałem asystentkę co robiła nam kartkówki na punkty, które później doliczała do kolokwium, więc miałem motywację żeby się uczyć. Do egzaminu i tak musiałem zakres znajomości materiału poszerzyć poza to co było na zajęcia do przygotowania, ale przyznać muszę że uczyłem się farmy w miarę regularnie. Nauczyłem się nazw jakiś 300 leków o których coś tam wiedziałem (obecnie stan mojej wiedzy podupadł). Lekarze na klinikach mówią, że w pracy muszą znać ok. 30-50 leków i wiedzieć o nich wszystko, a o innych można zawsze doczytać.

Na zajęciach tylko pisaliśmy recepty. Nikt nie wiedział sensu w takiej formie zajęć, ale podobno takie są rozporządzenia "z góry", więc nam na dole nie wolno na ten temat dyskutować. Przynajmniej umiem napisać receptę na paracetamol w kroplach. Dwa razy w semestrze było kolokwium z materiału teoretycznego. Nasza asystentka przygotowywała nam pytania pod egzamin, a czasami żywcem z niego brała pytania. Również żadną tajemnicą nie było, że do farmy była książka z testami co jest wykorzystywana do tworzenia egzaminu. Dodatkowo w każdym semestrze było kolokwium z recepty i odpowiedź ustna. Jak jeszcze recepta była trochę problemowa, tak odpowiedź ustna już nie. Każdy miał przygotować prezentacje na max. 10 slajdów na jakiś wybrany temat. Jak ktoś miał z ćwiczeń średnią min. 4.0 to pierwszy termin egzaminu był traktowany jako "zerówka". To była jedyna katedra, która oficjalnie robiła termin zero (inne zwykle robiły przedtermin na prawach pierwszego terminu).

Egzamin miał formę ustną lub test. Ustny można było zdawać już na początku maja (rozpoczynając tym samym wakacje). Ja nie lubię ustnych, więc wybrałem się na test (jak ktoś oblał test to poprawka była ustna i odwrotnie). Przez połowę maja poprawiałem oceny z kolokwiów, aby mieć średnią do zerówki. Zależało mi bardzo, bo zdanie egzaminu warunkowało wyjazd na Erasmusa. Miesiąc czasu się przygotowywałem. Z panem Kostowskim wszedłem w zażyły związek emocjonalny o czym poinformowałem całą Polskę na facebooku. Egzamin testowy nie był trudny. Były pytania, które mnie zagięły, bo trochę zbagatelizowałem materiał w tym miejscu. Trzech punktów zabrakło mi do czwórki, ale i tak się cieszyłem, ze zdałem. Wiedziałem już kiedy będę lekarzem. No i mogłem się pakować do słonecznej Italii.

Mimo obiegowej opinii nie zaliczam farmakologii do wyjątkowo ciężkich przedmiotów. Trochę systematyczności i później czasu przed egzaminem i można było pchnąć całkiem dobrze do przodu.

3. DERMATOLOGIA Z WENEROLOGIĄ
Dermatologia przerażała mnie o wiele bardziej niż farmakologia. Dobrze, że trwała tylko przez pierwszy semestr. Tyle rodzajów pryszczy, krost, bąbli, zmian skórnych człowiek musiał się nauczyć. A do tego jeszcze znać cała paletę kolorów. Wiedziałem, że dermatologia nie jest specjalizacją dla mnie.

Zajęcia przebiegały w niezbyt ekscytującej formie. Pani doktor nie miała za dużego daru dydaktycznego. Czasem nas odpytała, czasem zrobiła kolokwium, czasem obejrzeliśmy pacjentów. Jedynym plusem było to, że lubiła się z profesorem co wydaje mi się, że zostało wzięte pod uwagę przy ocenie z egzaminu.

Na egzaminie praktycznym każdy dostał pacjenta do wywiadu i zbadania. Następnie należało napisać status. Trafiła mi się pacjentka z łuszczycą (pacjenci mieli nie mówić studentom na co chorują). Po napisaniu statusu, zaproponowaniu diagnostyki i leczenia asystent zadawał kilka pytań z całej dermatologii (ale najczęściej dotyczących pacjenta). Bez rewelacji wypadłem na tym egzaminie i dostałem 3.5.

Na drugi dzień był egzamin teoretyczny. Ja trafiłem do profesora Gienka, szefa całej kliniki. Profesor miewał humory, czasem brał pod uwagę ocenę z ćwiczeń czy z praktycznego. Oblewał ludzi, bo taki miał kaprys (Dobrze pan powiedział, ale nic szczególnego. Dwa.). Często się o coś dopytywał czego nie było w podręczniku. Na szczęście na forum była lista dodatkowych pytań i oczekiwanych odpowiedzi. Egzamin składał się z 4 pytań: jedno z dermy ogólnej, dwa ze szczegółowej i jedno z wenerów (szansa na trafienie w kiłę wynosiła 50%).  

Moje pytania mi w miarę podeszły. Na dodatek profesor w czasie egzaminu musiał wyjść z gabinetu na dłuższą chwilę i pani sekretarka zamiast nas pilnować to nam podpowiadała. Więc wspólnie ustaliliśmy wszystkie odpowiedzi. Ale i tak się stresowałem strasznie jak odpowiadałem. Jak przyszło do wystawiania ocen to profesor się tak patrzy, a ja się zastanawiam czy ma zagadkę między dwa a trzy. A on na to: Z ćwiczeń było 4.5, z praktycznego 3.5 to u mnie będzie 4.5. Szybko uciekłem z gabinetu żeby przypadkiem się nie rozmyślił. Dwa tygodnie nauki przyniosły bardzo pozytywny skutek. Moje ego się bardzo podniosło, bo wszedłem na płaszczyznę ocen wcześniej dla mnie nie osiągalną.

4. CHIRURGIA
Mój ulubiony przedmiot, wręcz z niecierpliwością wyczekiwany. Na moje szczęście cały rok mieliśmy na naczyniówce, więc ja czułem się jak w domu - nie raz sam pytałem czy możemy iść zobaczyć taki a taki zabieg, albo coś innego. Wszystkie przypadki jakie widzieliśmy były dla mnie podsumowaniem i uzupełnieniem tego o czym słuchałem na kole naukowym. Ponieważ większość osób nie miała zapędów chirurgicznych ja byłem jedyną chętną osobą do asystowania przy zabiegach (często sam się o to prosiłem). Na chirurgii byłem najbardziej aktywny. Na sali operacyjnej czułem się jak ryba w wodzie. Raz nawet dostałem komplement od profesora. Powiedział o mnie do mojej grupy: dla nas to jest student, a dla was już pan doktor. Dobrze, że w masce byłem, bo się cały czerwony zrobiłem, ale to były naprawdę miłe słowa. Poczułem się w końcu doceniony.

5. PEDIATRIA
Pediatria była prowadzona podobnie jak interna, czyli w blokach. Mimo wielkich chęci jakoś nie szła mi nauka dzieciologii.

A. Gastroenterologia
Podobnie jak na internie nie lubiłem tego działu. Mimo sympatycznej pani doktor to nie bardzo przypadł mi materiał do gustu.  Na koniec było kolokwium ustne, i jakimś cudem odpowiedziałem na czwórkę. 

B. Nefrologia
Ten blok lubiłem, mimo że był na oddziale niemowlaków. Pani doktor niektóre rzeczy tłumaczyła nam jak dzieciom. Oczywiście bardzo się ucieszyła, że ma całą grupę facetów. Na koniec w prezencie każdemu dała 5 na zaliczeniu.

C. Alergologia
Na całe szczęście dwa ćwiczenia nam przepadły. Na pozostałych siedzieliśmy w przychodni. Zaliczenie było w formie ustnej. Za obecność była już czwórka. Ale wspólnymi siłami wybroniliśmy się na 5.

D. Hematologia
To był najtrudniejszy blok dla mnie... pod względem emocjonalnym. Widok dzieciaków z białaczkami po chemioterapii był dla mnie dołujący. Dobrze, że te dzieci miały siłę do walki z chorobą i nie raz widziałem uśmiech na ich twarzy. Ciężko było mi na tych zajęciach. Hematolog dziecięcy naprawdę musi mieć mocną psychikę.

6. RADIOLOGIA
Liczyłem, że więcej się nauczę na tych zajęciach, ale przeliczyłem się. Więcej z radiologii nauczyłem się na internie czy chirurgii. Seminaria były nudne. Większość osób przysypiała i marzyła o przerwie. Jak się nam po paru zajęciach zmieniła asystentka to było o wiele lepiej. Dużo bardziej kładła nacisk na praktyczne podejście, więcej zdjęć analizowaliśmy, a nie tylko prezentacja z suchymi faktami co widać w rtg przy danej chorobie. Szkoda, że mieliśmy z nią tak mało zajęć. Egzamin miałem na V roku (akurat na Erasmusie byłem) - teraz jest na IV.

7. MEDYCYNA NUKLEARNA
3 nieobowiązkowe wykłady i jedno obowiązkowe ćwiczenie. Problemem było to, że brakuje u nas od tego przedmiotu specjalisty i nie wiadomo kto ma je prowadzić, więc wciśnięto je radiologom. Na tym jednym ćwiczeniu trochę opowiedziano nam o izotopach i co się tym leczy.

8. PRAKTYKI WAKACYJNE
Po IV roku praktyki były podzielone na dwie części: chirurgia i ratunki.

A. Chirurgia (2 tygdnie)
Wybrałem się na te praktyki do szpitala powiatowego w innym mieście. To była świetna decyzja. Żadnego studenta poza mną, żadnych profesorów ani docentów. Zwykli lekarze. Jedyne praktyki na których zrealizowałem cały program. Szkoda, że tylko 2 tygodnie trwały. Bardzo dużo mi dały. Widziałem wiele podstawowych rzeczy o których czytałem tylko w podręcznikach - wielkie kliniki przecież pierdołami się zajmować nie będą.

B. Szpitalny oddział ratunkowy - SOR (2 tygodnie)
Można było wybrać pogotowie. Ja wolałem SOR. Te praktyki to była totalna pomyłka. Studenci byli ignorowani, chyba że trzeba było się zająć jakąś brudną robotą. Nic się nie nauczyłem... kompletnie nic. Więcej na SORze robiłem w czasie dyżurów na naczyniówce, niż kiedy miałem siedzieć tylko na SORze. To były stracone dwa tygodnie. Po tygodniu to przychodziłem na maksymalnie dwie godziny, bo szkoda było mojego czasu. Wolałem się uczyć włoskiego :P

to be continued...

21 komentarzy:

  1. Hahaha, z drugim akapitem zgadzam się w 100% :D Widzę, że masz podobne przemyślenia do moich o poszczególnych przedmiotach, chociaż ja do chirurgii miłością nie pałam, za to gastro mi podeszła ;p

    Czekam niecierpliwie na opowieści z 5. i 6. roku, bo to jeszcze przede mną ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to niestety Cię zasmucę, bo teraz tak obficie nie będzie ze względu na to że wszystko było w miarę na bieżąco :P

      Usuń
  2. dermy znieść nie mogłam, jestem w stanie przeżyć widok większości ohydnych rzeczy, ale na zwykłych dermatologicznych pacjentów nie mogłam patrzeć o.O

    ja wybrałam pogotowie zamiast soru i było genialnie :) ratownicy pokazali mi swój świat od kuchni, nauczyli żargonu i podzielili się swoim doświadczeniem co owocuje niemalże non stop ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. mnie pacjenci z dermy nie przeszkadzali... dla mnie większość materiału była nudna i tyle ;]

      Usuń
  3. ten kawałek mi bardziej podszedł, pewnie właśnie dlatego, że to teraz mnie czeka :P
    już słyszałam, że u nas radiologia to doskonały przedmiot na odsypianie i zaleczanie kaca po imprezie poprzedniego dnia...czyli chyba z prowadzeniem tego przedmiotu jest jakiś problem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no mniej więcej temu służyła u mnie radio.... tylko musiałem się fatygować, aby powiedzieć 'obecny' :]

      Usuń
  4. Nas po nudnej seminarce zostawiali w sali z setkami zdjęć na kompie i kazali rozkminiać, co to ;p Jedyny ciekawy akcent to wycieczka na USG po parę osób dziennie i ogarnianie FAST.

    SOR był zajebisty! (po drugim roku, więc nic nie umiałam, ale tłumaczyli cierpliwie wszystko) ;*

    OdpowiedzUsuń
  5. Moje praktyki na SORze po 2 roku tez były najbardziej wydajne dotychczas - nauczyłem się praktycznie wszystkiego co powinien od wkłuć zaczynając, na szyciu ran kończąc. Z własnej woli siedziałem codziennie po 10 h zamiast 7 i było warto. Czy w pogotowiu lepiej - nie sądze - pogotowie to ogólnie nuda, mało m-ca dla dodatkowej osoby i czekać, aż cię wezwą bez sensu dla mnie.
    Co do 4 roku to u nas też rządziła derma i farma uziemiając parę osób na kolejny rok. Mi się derma bardzo podobała, rzadko kiedy są zajęcia kiedy widzimy tak wielu chorych na ćwiczeniach, często z bardzo ciekawymi chorobami (gorzej że trafiały się tez na egz. praktycznym ;-) Gorzej że wymagali jabłońskiej słowo w słowo na pamięć (to nasza emerytowana profesor).
    CO do radiologii - u nas na 5 roku - 3 tyg. blok kończący się egz. praktycznym i ustnym i się muszę wyłamać bo było bardzo ciekawie, bardzo mało seminariów, głównie ćwiczenia praktyczne z analizowania zdjęć na kompach, przypadki kliniczne, 1 dnia uczylimy się na sobie USG brzucha i FAST. Bardzo dobrze wspominam.
    Pozdrawiam z W-wy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie też była jabłońska na dermie, ale z racji tego że nasz prof też napisał książkę to jabłońska nie zawsze wystarczała.

      a praktyk z soru i radiologii to zazdroszczę. liczyłem że na sorze się dużo nauczę, ale się przeliczyłem ;/

      Usuń
  6. Anonimowy, może na 5. radio będzie fajne, zobaczy się. Może też się wyłamię za rok :D

    U nas też Jabłońska, ale ja jako dziecko szczęścia trafiłam na egzaminie na to, czego się nauczyłam xD

    Farma jest spoko. I mówię to, mimo że w pn egzamin ;p

    OdpowiedzUsuń
  7. mógłbyś jeszcze co nie co popisać o I i II roku, może jakieś śmieszne historie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak sobie przypomnę, bo trochę tego było, ale jakoś tak ciężko mi sobie wszystko na raz przypomnieć :P
      Nie myśl że zajęcia przebiegały w drętwej atmosferze, bo nie raz pękaliśmy ze śmiechu :))

      Usuń
    2. Spisuj sobie po przypomnieniu jakiejś i potem wrzuć ;p

      Usuń
  8. Rok IV może być zupełnie luźny albo wyjęty z życia, zależnie od tego, na jakich asystentów się trafi. Niestety mnie i moją grupę uszczęśliwiono wspomnianym już Magellanem, dlatego na Twoje zdanie "IV rok według mnie był najlepszym rokiem na całych studiach. Idealny czas na rozwijanie swoich pasji (...)" pozostaje tylko westchnąć z zazdrości:))na szczęście już mam to za sobą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przynajmniej zachowałem obiektywizm w tej notce :D
      Ja miałem z jakąś panią doktor. Zaprzyjaźniona grupa miała z dziwnym doktorem D (chyba wiesz o kogo chodzi:P)
      Raz miałem iść coś odrabiać do Magellana, ale jak się dowiedziałem że to on ma zajęcia to uciekłem i poszedłem i na drugi dzień był u doktora S. - świetny asystent :D

      Usuń
  9. Ostatnimi czasy całkiem miło marnuję tu czas zamiast uczyć się neuro ;) i jedna rzecz bardzo rzuca się w oczy - macie dużo ustnych egzaminów...i to nawet z takich zapchajdziur jak higiena?! A co do IV roku to wspominam go jako najbardziej lajtowy, mimo ciut innych przedmiotów, np. psychiatria z tygodniowymi wyjazdowymi klinikami zamiast dermy (to na V roku). Tak, zdecydowanie był to fajny rok...no może oprócz V spędzonego na Erasmusie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Formę egzaminu zwykle ustala profesor. Chyba po 6ciu latach wyszło tak pół na pół. Czasami można było samemu wybrać jak z farmy czy mikro, a nawet histo. Ja wolałem pisemne a zwłaszcza testy, bo te eseje to różnie mogły wyjść.

      Usuń
    2. a wszystkie ustne to pewnie Rafał liczył, że oczaruje egzaminującą swym urokiem osobistym i nienaganną prezencją:P gorzej jak pytał facet:P

      Usuń
    3. o tak! tylko i wyłącznie dlatego mi się udało te studia skończyć. ale najgorzej to i tak mają dziewczyny, które zdają ustne u kobiet. szczególnie jest tej dziewczynie uda się być ładną :] między facetami takiej rywalizacji nie ma.

      Usuń
  10. Cóż, nie mogę sobie wyobrazić wkuwania leków i to takiej ilości. Zawsze fascynowała mnie ta cała wiedza u lekarzy, jednak prawda jest taka, że lekarze znają potem leki tylko i wyłącznie ze swojej dziedziny.
    Swoją drogą fascynuje mnie ile godzin w tygodniu zajęć miałeś na każdym roku. Wciąż istnieje taka myśl, że studiując medycynę siedzi się od rana do wieczora.

    OdpowiedzUsuń