Nie ma nic lepszego niż w piękne wiosenne piątkowe popołudnie, w ramach relaksu i odprężenia, z uśmiechem na ustach pójść na kolejny dyżur do zaprzyjaźnionego szpitala.
Około 15.30 pojawiłem się na oddziale chirurgii w śnieżnobiałym, świeżo wypranym mundurku. Lekarz dyżurny (nazwijmy go dla potrzeb historii Jasiem) już szalał na SORze. Od razu do niego dołączyłem. Na przystawkę był młody chłopak z raną ciętą nadgarstka i dołu łokciowego. Z wywiadu od pacjenta wynikało, że chłopak ów okazał się dzielnym rycerzem broniącym damy z opresji i został zaatakowany przez jakiś 3 opryszków, którzy w zamian za bohaterską postawę poharatali mu rękę nożem tapicerskim. Nie byłem od początku, ale Jasiu mówił, że jest podejrzenie próby samobójczej.
Razem z kolegą z roku, który mi towarzyszył przez cały dyżur, zacerowaliśmy pacjenta.
W owym czasie Jasiu przyjął na oddział kolejnych dwóch. Jeden pan z jakąś ropiejącą przetoką, i drugi z niedokrwioną nogą. Poszliśmy opisać pacjentów. Akurat natknęliśmy się na przemiłe panie instrumentariuszki, od których dostaliśmy cynk o zmierzającym w naszym kierunku rozwarstwieniu aorty. Zaczynało się robić coraz ciekawiej. Co prawda miałem ochotę do pracy, ale planowałem się wypalić zawodowo około 23.
W międzyczasie dołączyło jeszcze do nas dwóch studentów z III roku. Zaczynało się robić trochę tłoczno. Na szczęście pojawili się kolejni pacjenci do oszlifowania, więc chłopaki też dostali coś do roboty, a Jasiu nas wszystkich nadzorował.
Wiedziałem, że ładna pogoda sprawi, że wszyscy wylegną z domu razem ze swoimi chorobami i będą na spacerku przechodzić akurat koło szpitala, to wpadną na ostry dyżur zobaczyć czy aby roboty nam nie dorzucić. Jasiu nie nadążał pacjentów konsultować i odsyłać tudzież przyjmować. I tak około 19 była przed nami wizja 4 zabiegów, a telefon z SORu dzwonił co chwilę. Jednocześnie urealniła się plotka o panu z rozwarstwiającą aortą - pacjent do nas przyjechał, ale został przyjęty do leczenia zachowawczego. Szkoda trochę, bo liczyłem na widowiskowy zabieg.
Około 20 położyliśmy pana z nogą na stole co by krążenie poprawić. Zabieg poszedł bez problemów. Ja sobie spokojnie mogłem poczytać Wprost w towarzystwie anestezjologa - nie ma to jak przyuczenie do specjalizacji. Pielęgniarka anestezjologiczna za to bawiła się gumową kaczką :P
Druga operacja spadła, ponieważ pan zgłodniał i zjadł sobie kanapkę. W takim razie ja także poszedłem zjeść kanapkę.
Z ciekawostek oddziałowych była pani na sali pooperacyjnej co odmawiała przyjmowania leków. Według niej nie są jej potrzebne i ona bez nich czuje się dobrze, a jeśli będziemy ją leczyć to ona umrze. Psychiatra, który przybył na konsultację nic nie stwierdził co mogłoby być przyczyną takiego stanu. Skoro pani nie chce leków to nie.
Najlepsze było dopiero przed nami. Koło północy na stole wylądowała tym razem pani z niedokrwioną nogą. Niby nic nadzwyczajnego. Wystarczy pachwinę rozpruć i pogrzebać w naczyniach sondą Fogatry'ego. Ciekawostką było to, że wstępne rozpoznanie postawił Felczer medycyny- słyszałem, że kiedyś był ktoś taki, ale wydawało mi się że już wyginęli, bo nie ma już szkół felczerskich (mimo, że w ustawie jeszcze jest o nich mowa).
Tak się fajnie złożyło, że razem z Jasiem stanąłem do tego zabiegu. Jasiu operator, ja pierwsza asysta. Operowaliśmy sobie spokojnie. Kiedy tak moja rola nie ograniczała się tylko do trzymania haków to znowu się przypomniały marzenia o chirurgii... ale jednak anestezjolog też ma fajną robotę :P
Wszystko szło podręcznikowo (przynajmniej tak nam się wydawało). Na salę wpadł jeszcze szef dyżuru zobaczyć jak nam idzie. Zajrzał w pole operacyjne, udzielił kilku wskazówek i zbierał się do wyjścia. Już chwytał za klamkę od drzwi, aż tu nagle przez salę operacyjną przeleciała soczysta: kurwa!! Ja złapałem za ssak, a Jasiu próbował zlokalizować miejsce krwawienia. Lało się jak ta lala i końca widać nie było. W ssaku po paru minutach było niecałe pół litra.
Jasiu, ale Ty zacznij się lepiej martwić, bo coraz więcej krwi wam schodzi.
Pamiętaj, jak zejdzie ci 3 litry to kiepsko będzie.
Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Jak szef dyżuru stwierdził, rozjebaliśmy żyłę płaczu*. Trudno było ją podkuć, że względu, że tryskająca krew, skutecznie zasłaniała miejsce gdzie uchodziła. Tak żeśmy się nią przejęli, że niechcący jeszcze pospadały nam zaciski z tętnic. Zupełnie przy okazji okazało się, że pacjentka ma małe anomalie naczyniowe i tętnica głęboka uda schowała się za swoją koleżanką - tętnicą okalającą uda, którą wzięliśmy za głęboką. Krew tryskała na lewo i prawo, napięcie rosło. Dobrze, że miałem maskę z osłonką na oczy (która notabene zaczęła mi parować i niewiele widziałem).
Jasiu: Rafał, odsysaj mi kurwa tutaj!!
Rafał: Odsysam, odsysam.
Jasiu: Sorry, że się tak wydzieram, ale widzisz że sytuacja nie ciekawa jest.
Szef: Jasiu Ty go nie traktuj jak dziecko, bo to nie pediatria tylko chirurgia. On i tak jest do tego przyzwyczajony. Rafał u kogo zdawałeś chirurgię??
Rafał: Za granicą. Na mojej 'egzotycznej wyspie'.
Szef: To oni tam mają uczelnie wyższą nawet?? [nie ma to jak rozluźnienie napięcia w czasie dramatu].
Po pół godzinnej walce udało nam się sytuację opanować, przy czym straty krwi były ponad litr - chociaż nie było przełożenia na spadek ciśnienia u pacjentki. Szef dyżuru jako bardziej doświadczony specjalista domył się do zabiegu przez co ja spadłem na drugą asystę.
Jest powiedzenie, że dobry chirurg z każdego zabiegu potrafi zrobić zabieg naczyniowy. Po tym zabiegu stwierdzam, że dobry chirurg nawet z małego zabiegu naczyniowego może zrobić duży zabieg naczyniowy.
Gwiazdki za dyżur nikt mi nie przyznał, ale krwawą jatkę z żyłą płaczu na pewno na długo zapamiętam.
---------------------
* Wujek Google niewiele mówi na ten temat, ale w nomenklaturze chirurgicznej jest to żyła, z której pacjent może szybko się śmiertelnie skrwawić.