Miał być dziś ciężki dzień, a wyszło zdecydowanie lepiej. Z samego rana, czyli kiera ósmej przyszedłem na blok. A dyżurce zamiast suchych, wczorajszych biszkoptów zastałem wielką imprezę. Zapytowywyję się z jakiej to okazji tyle pyszności i czy to dla wszystkich czy tylko dla wybranych. Smakołyki były dla wszystkich, gdyż jeden z kolegów świętował narodziny swojego dziedzica i radością z innymi chciał się podzielić (pępkowe nie bardzo mógł zorganizować w czwartek rano). To korzystając z okazji zajadałem się nimi w ramach śniadania:
Ja: Od czego by tutaj zacząć?? Ooo, moje ulubione nadziewane papryczki.
Kasia: Uważ...
Ja: Wody!!!!!!!! Czemu nikt nie powiedział, że one są takie ostre?
Kasia: Chciałam, ale nie zdążyłam, ale nie jesteś pierwszą osobą, która się nimi opychała :P
Po piekielnym śniadanku był deser. Jedna z salowych miała dziś urodziny i przyniosła tort mandarynkowy. W międzyczasie jakąś tam operację (a nawet ze dwie) zdążyłem obskoczyć, żeby nie było że cały dzień się opierdzielałem i tylko ładowałem kalorie w mój zgrabny tyłek. Ale w ogóle jakoś miałem dużo wolnego między zabiegami i kręciłem się tak bez celu po bloku operacyjnym - że też szpital stać na takie marnotrawienie mojego potencjału :P
A w okolicach wczesno-popołudniowych ordynator powiedział, że mogę sobie już iść do domu jak wszystko zrobiłem co miałem zrobić. Ot, miał gest. Wszystkim dookoła ogłosiłem, że szef mnie już z pracy wypuszcza, na co moje pielęgniarki kazały mi uciekać, i to im szybciej tym lepiej, póki jeszcze spokój panuje i nic się nie wydarzyło i zostać nie będę musiał. Szczerze mówiąc nie paliłem się dziś zbytnio do roboty i skorzystałem z dłuższego popołudnia - zakupy trzeba kiedyś trzeba zrobić przecież. Tym bardziej, że wzięła mnie ochota wzięła na herbatkę myśliwego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz