Naszło mnie wczoraj razem z koleżanką na rozkminy egzystencjonalne - to chyba tak z nadmiaru czasu między wykładami. A skoro ostatni wykład był odnośnie robienia specjalizacji to dyskusja tyczyła właśnie naszej przyszłości zawodowej.
Jak byliśmy mali to wszystko wydawało się w miarę proste. Byliśmy prowadzeni za rękę najpierw do przedszkola, później do podstawówki. Praktycznie wszystko było nam pokazywane palcem co mamy zrobić, gdzie iść, i ktoś ciągle za nas odpowiadał. To było takie życie jak na takim luksusowym statku (najlepiej z basenem), który sobie pływa po Morzu Śródziemnym. Generalnie żadnych zmartwień. Totalny chill out.
Przyszło gimnazjum. Już nie dzieci, ale jeszcze nie młodzież. Niby człowiek coś tam swoim życiem kierował, dalej sobie płynął na statku, chociaż basenu na nim nie było. Zaczynał się bawić w dorosłego, papierosy za winklem w szkole podpalał, puszkę piwa (na 3 osoby) na wycieczce klasowej wypił i było git.
Liceum bym nazwał takim promem w dorosłość. Nie było na nim wygodnych kajut, za to miejsca stojące na pokładzie z widokiem na morze. Na końcu tej podróży była kontrola paszportowa i przy wysiadaniu każdy dostał do ręki dowód osobisty (tak wiem, że to było w połowie liceum, ale tak mi się metaforycznie to ujęło:P), a chwilę później maturę.
Matura to taki certyfikat potwierdzający odbycie szkolenia z dorastania. Niby człowiek coś wie o życiu, ale tej praktyki brakuje. Bo i skąd ją mieć?? I z tym brakiem praktyki wsiada na motorówkę, którą przepływa przez studia. Motorówką sobie sami kierujemy jak chcemy i płynąć można nawet pod prąd. I mając po kilku latach dyplom w ręce to człowiek myśli, że wszystko jest pięknie i ładnie, i cały świat stoi otworem. Teraz to będzie dopiero super, fajnie i zajebiście. Nic bardziej mylnego...
Zamiast z tej motorówki znowu przesiąść się na luksusowy statek to człowiek wsiada na... tratwę. I sobie tak tą drewnianą tratwą dryfuje po rzece, powolutku, do przodu, snuje sobie plany. Luksusów nie ma, ale z drugiej strony tragedii też nie. I mimo że na ogół wiadomo, gdzie się chce tą tratwą dopłynąć to po drodze musi być jakiś wodospad. I ten wodospad trzeba pokonać na tej małej drewnianej tratwie, na której jest się jednocześnie kapitanem i majtkiem.
I tak ja sobie właśnie do tego wodospadu dopływam, a im bliżej jego jestem tym bardziej mam ochotę do niego nie dopływać, bo wydaje się on coraz bardziej jebitny. Wodospad pod postacią specjalizacji, miejsca specjalizacyjnego. Generalnie wiem co chcę w życiu robić, ale wątpliwości jednak są. A może jednak coś innego?? Może nie tu a tam pójść pracować?? I wcale nic nie zapowiada, że te wątpliwości ktoś lub coś rozwieje. A czasu coraz mniej, a moja tratwa coraz szybciej płynie i zaraz będzie spadać w dół.
Dobra, pomarudziłem sobie. To chyba ta ciągnąca się zima tak na mnie działa. Kurs z bioetyki skończyłem.
Kiedyś na zajęciach pewna pani profesor powiedziała nam, ze dopiero po studiach poczujemy się sażotni. Teraz już wiem o co jej wtedy chodziło...
OdpowiedzUsuńSamotni*
Usuńpodoba mi się porównanie, jakie zrobiłeś. Bardzo trafne. Ch**** trafne.
OdpowiedzUsuń*egzystencjalne
OdpowiedzUsuńPzdr:)
specjalnie tak napisałem :P
Usuńcoraz lepsze tytuły postów :D
OdpowiedzUsuńmoże jak tratwa spadnie w dół, to nie będzie czasu na rozmyślania :)
do identycznych wniosków doszłam... pytanie co dalej?? skończyć doktorat i co po tym?? czy robię to co powinnam ??
OdpowiedzUsuńwiosno przybywaj!!!! zdecydowanie zimowy klimat nie wplywa dobrze na nasze samopoczucie....
pozdrawiam
Świetny wpis, jestem teraz w 2 liceum, przede mną wybór studiów i niby wiem co chcę w życiu robić, ale mam wiele wątpliwości czy aby to napewno dobry wybór, czy nadaję się do tego itp. i już mam taki mętlik w głowie, masakra...
OdpowiedzUsuńLegenda głosi, że im mniej się myśli, tym człowiek zdrowszy. I tak kardynalnego błędu nie popełnimy (już za późno, swoje się pomyslało wcześniej :P), więc co by nie było, będzie dobrze :).
OdpowiedzUsuń