Ja naprwdę bardzo rzadko narzekam, ale od pewnego czasu mam nieodparte wrażenie, że dopadła mnie zła passa.
Wszystko zaczęło się przed Wielkanocą. Najpierw 13 kwietnia (środa) dowiedziałem, się, że nie mogę zdawać egzaminu przed świętami. Później moja osoba towarzysząca na sobotnią imprezę się rozchorowała, więc musiałem iść sam. 18 kwietnia wracałem do Polandii. Najpierw nie mogłem się spakować (bagaż podręczny jak zwykle za ciężki), później spóźniłem się na dwa autobusy i w efekcie końcowym na lotnisko dojechałem 45 min przed planowaną godziną odlotu. Po odprawie okazało się, że samolot wyleci opóźniony o ok. pół godz. Dzięki temu w Krakowie uciekł mi pociąg z lotniska do centrum, więc musiałem się szarpnąć z dwiema innymi osobami na taksę. Następnie w ostatniej chwili wsiadłem do pociągu do Wrocławia (następny był za 5 godzin).
Ledwo wróciłem do domu to na drugi dzień się rozchorowałem i na dodatek posprzeczałem się z moja przyjaciółką. W sobotę przed świetami to leżałem już z gorączka.
Po świetach zdrowie też mi niezbyt dopisywało. Żeby tego było mało to zepsuł mi się komp, więc byłem odcięty od świata. Korzystanie z facebook'a przez komórkę doprowadza mnie do szału. 3 maja pogoda popsuła się wręcz koncertowo, bo zamiast iść na grilla, mogłem sobie bałwana ulepić.
6 maja wróciłem do Italii (o jaki byłem happy!!). Niestety radość moja nie potrwała długo, gdyż okazało się, że mój 'obiekt westchnień' nie ma dla mnie czasu (nie licząc sobotniego spotkania). A w nocy ze środy na czwartek okazało się, że owszem wzdycha... ale nie do mnie (zaszczyt taki mnie spotkał, że chyba byłem jedna z pierwszych osób co się o tym dowiedziała). Z mojej analizy facebook'a domyślam się kto jest tym szczęśliwcem - no cóż o gustach, guścikach i bezguściach się przecież nie dyskutuje. Wieczorem oczywiście telefon do Agaty z tekstem na powitanie: ja chcę wracać :(( Wiedziałem, że jak czegoś nie dopilnuję to się zawali. Wiedziałem, że wycieczka do Polandii nie była dobrym pomysłem, oj nie...
Jakoś się ogarnąłem i zacząłem się uczyć do egzaminu z interny, którego historia jest opisana poniżej.
Wczoraj profesor na zakazach wspomniał, że nie pasuje mu dzień mojego egzaminu. No niech mnie jeszcze on dobije i mi jakoś rozwali, całkiem rozwalony już czerwiec. Na szczęście dziś powiedział, że jednak musimy tylko zmienić godzinę z 11 na 15:30. Ma facet szczęście.
Mimo wszystko, dziś też coś jestem zdecydowanie nie w humorze.
Miałem sen. Śnił mi się mój obiekt westchnień. Sny podobno tłumaczy się odwrotnie, więc seksu to raczej nie będzie.
Ćwiczenia z chirurgii były do bani. Kompletnie nie było nic do roboty, więc po godzinie się ewakuowałem. Komunikacja miejska natomiast strasznie wolno jeździła...
Apetyt straciłem... znowu schudnę. Ewidentnie zaczynam być, jak prawdziwy Włoch: jem ciągle makaron, spóźniam się, mam szczupły tyłek, jeszcze tylko muszę się bardziej opalić; tylko nieco wysoki jestem.
Na sobotę zaplanowałem sobie imprezę w jednym klubie. Jak na złość ma przyjechać jakiś DJ (wg mnie mało znany) i w związku z tym wstęp nie będzie kosztować 12 euro (co i tak uważam za rozbój w biały dzień), tylko 18 euro !! Nie pozostaje nic innego jak tylko upić mi się samotnie w domu...
Może przemawia przeze mnie brak doświadczenia życiowego, ale dzień tygodnia jakim jest środa ewidentnie nie należy do moich szczęśliwych dni :/
Podobno w przyrodzie musi być zachowana równowaga... raz na wozie raz pod wozem. Więc ja bym chciał już być na tym wozie...
Wspominałem, że jest mi źle??
Nie??
To wspominam - jest mi źle :((
ps. Mógłby ktoś sprawdzić ile w Polandii kosztuje 0,7l Smirnoff'a i Wyborowej??