Od jakiegoś czasu jeżdżę na występy gościnne do konkurencji. Koleżanka mnie namówiła. Oczywiście ku niezadowoleniu mojego szefa z pierwotnego miejsca pracy, bo musiałem zredukować część etatu. Szef oczywiście robi wojnę podjazdową (nawet w to zaangażował kilka osób) i próbuje mi ten pomysł wybić z głowy. Ze trzy razy wylądowałem już na dywaniku. A im bardziej mi mówi, że długo tak nie pociągnę, to tym bardziej wiem że obrałem dobrą drogę. I za każdym razem pyta kiedy będzie ten dzień, że przyjdę prosić o zwiększenie wymiaru pracy. Powiedziałem mu jakie mam warunki powrotu na moje 3/4 etatu - kasa się musi zgadzać, a dyrektor nie chce nią sypnąć. Cóż... nie to nie.
Tak więc siedziałem od wtorku w pewnej miejscowości oddalonej dwie godziny jazdy od domu i robiłem to co zawsze, czyli "wsadzałem rurę i spisywałem ciśnienia."
W piątek miałem dyżur.
Przejąłem telefon od mojego superwizora. Zapoznał mnie jak wygląda dalsza część operacyjna i jakim personelem dysponuję.
- Na ósemce robią by-pass udowy i powinni skończyć do 17. Tam jest koleżanka co pracuje do 19. Premedikatora masz do 18.30 w razie czego możesz go na salę ściągnąć, jakby się waliło. Idź zwolnij kolegę na neurochirurgii - powinni w pół godziny skończyć. Na pozostałych salach nic już się nie dzieje. W planie jest jeszcze urologia - mają założenie DJ w endoskopii to możesz to później zrobić. Baw się dobrze, widzimy się w niedzielę.
Z pielęgniarek miałem do dyspozycji Katję. Jest dobrze, dyżurowaliśmy już razem i dobrze się dogadujemy. Z Katją na ogół nasze dyżury są spokojne. Na ITSie też nie było wielkiej dramy. Kolega z Ukrainy ogarniał wszystko od rana. No i jeszcze jest jego nadzór, pani Żaneta, który w razie czego ja mogę wezwać do pomocy.
Poszedłem kumpla z neurochirurgii zmienić, aby weekend zaczął. Zajrzałem za szmatę. Faktycznie kończą. Uzgodniłem wstępnie, że jak obudzę pacjenta to możemy dać urologom znać, że mają być gotowi za kwadrans. Już miałem do nich dzwonić, kiedy oni sami znaleźli numer do mnie. Gdzieś na SORze wyłowili kolejnego pacjenta do pilnej endoskopii. Nie byłem zachwycony, ale powiedzmy, że lepiej teraz niż w środku nocy. Pomyślałem, że jak dobrze pójdzie to do 20 się ze wszystkim wyrobię.
Kiedy już zszedłem do endoskopii to odezwali się neurochirurdzy. Muszą zrobić jakieś super ważne odbarczenie rdzenia i pytają kiedy mogą zaczynać.
- Ja teraz w endoskopii siedzę i mam dwoje pacjentów w planie.
- Ale mój jest pilny.
- Proszę się zatem dogadać z urologami, kto ma pilniejszego pacjenta. Akurat ma jednego z nich tu obok. - podsunąłem koledze telefon.
Chwilę później dowiedziałem się, że to ja mam zdecydować, który pacjent będzie ważniejszy. Zajebisty pomysł, zwłaszcza że ja żadnego z tych pacjentów na oczy nie widziałem.
- Proszę państwa, mi to bez różnicy kogo będę mieć na stole i co będziecie mu robić. Ważne aby robota szła sprawnie i nie było przestoju. Proszę się między sobą dogadać. Do 19 mam do dyspozycji drugi zespół, później jestem sam i nie dam rady robić na dwie sale na dwóch różnych piętrach (zresztą na jednym piętrze też nie dam rady).
Pół godziny później się sytuacja wyklarowała. Neurochirurdzy zaczną z drugim zespołem. O 19 ja przejmę tę operację. Urolodzy albo muszą się do 19 wyrobić (co było niewykonalne) albo poczekać.
Neurochirurgia skończyła po 21. Zdecydowałem, że najpóźniej o 21.30 chcę urologów załatwić i mieć z nimi spokój i koło północy będę mógł zająć miejsce na służbowej kanapie. Ten spokój w przyszłości postanowił zaburzyć pediatra in spe.
- Mam dwuletnie dziecko po uderzeniu w głowę. Wymiotuje bez końca. Potrzebuję zrobić MRT z narkozą. Kiedy byłoby to możliwe?
- Niech pani zadzwoni do urologów i z nimi ustali kto ma pilniejszą sprawę.
Urolodzy nie oddali miejsca w kolejce i zlali pediatrę ciepłym moczem.
Kolejny DJ założony. Dochodziła dopiero 23. Jeszcze tylko pediatrów obsłużyć i finito. Jak dobrze pójdzie to najdalej o 1 będę już wolny i może w końcu zjem kolację. Ostatni posiłek jadłem około 14. Później tylko batonika i jogurt wciągnąłem między zabiegami. Katja też już była trochę głodna.
Zjechaliśmy do MRT. Pierwszy raz tam byłem. Ciemno jak w dupie. Zanim zaczęliśmy badanie minęło dobre pół godziny. I kiedy tak sobie siedziałem i patrzyłem jak dziecko wjeżdża do maszyny, to koleżanka radiolog in spe oglądała sobie prześwietlenie barku pewnego nastolatka.
Jak spojrzałem na to zdjęcie, to aż mnie zabolało.
Parę minut później zadzwonił mój dyżurny telefon. Urazówka.
- Dobry wieczór - wcale kurwa nie jest dobry pomyślałem skoro mi dupę zawracasz - Mam nastolatka i muszę go zoperować dzisiaj zaraz.
- Rozumiem, że to ten młodzieniec, na którego zdjęcie właśnie patrzę i nawet ja jestem w stanie stwierdzić, że coś jest nie w porządku z jego kończyną.
- Dokładnie tak.
- Długa to będzie operacja?
- Ze dwie godziny. - czyli zanim go przywiozą, później ułożą na stole itd to zrobi się 3 godziny jak nie więcej - Kiedy możemy zacząć?
- Kończę za chwilę MRT i możecie wjeżdżać na blok.
- Przyjdzie pan jeszcze na SOR? Rodzice są tu jeszcze i by od razu podpisali zgodę.
- Niech czekają. Po drodze do nich zajrzę.
Odesłałem dziecko na pediatrię. W głowie nic patologicznego nie znaleziono. Poszedłem na SOR. Kiedy mnie zobaczył dyżurny ortopedał in spe od razu mnie dopadł.
- Mam pacjenta z rozwaloną ręką do roboty.
- Nie ma mowy. Nie dzisiaj. A przynajmniej nie przed 8 rano.
Przed pierwszą w nocy dziecko przyjechało na blok. Wyje z bólu. Żadnego wkłucia nikt nie założył. Przeczytałem w protokole, że lekarz z karetki (notabene ortopedał) zalecił 25 kropli metamizolu. Zaśmiałem się pod nosem. Dzieciak ma rozjebany bark, napierdala go, a ten go chce leczyć przeciwbólowo za pomocą homeopatii.
O 1.20 wsadziłem rurę. Przyszła szefowa od chirurgii dziecięcej (pierwszy raz ją na oczy widziałem), do tego młoda koleżanka in spe. Wezwano też dyżurnego ortopedała od dorosłych. Nastolatek ma niecałe 16 lat, a wagowo to już całkiem dorosły chłop.
Cały zespół zabiegowców zaczął angażować się w ułożenie pacjenta na stole, że aż pół sali operacyjnej przemeblowali. 40 minut to trwało i tylko czekałem kiedy im pacjent spadnie ze stołu. Chyba tylko to, że razem z Katją pilnowaliśmy naszej rury w buzi to nie doszło do nieszczęścia.
O 2 zaczęli operować. Po godzinie prób osteosyntezy straciłem nadzieję, że założony czas operacji im wystarczy. Kolejna godzina maltretowania dziecka nie przyniosła pozytywnego efektu.
- Katja, jaki jest numer do naczyniowców?
- A czemu pytasz?
- Przecież ona zaraz mu rozpierdoli jakieś naczynie. Wolę, mieć ten numer pod ręką niż go szukać w książce telefonicznej jak się zacznie wykrwawiać.
O 4 przyjechała jakaś ważna pani doktor od ortopedii, której zawsze wszystko nie pasuje. Nie mogło być inaczej, bo stwierdziła, że dziecko źle leży na stole i trzeba zacząć wszystko od początku. Kilka razy już z nią pracowałem i przyjaciółmi to my raczej nie będziemy. Niecałą godzinę układaliśmy pacjenta ponownie. Jeden pacjent, czterech kierowników imprezy, a o to żeby pacjent ze stołu nie zleciał martwiłem się najbardziej ja z moją pielęgniarką. Ja pierdole, co za dramat.
O 5.30 rano, w piątej godzinie znieczulenia, Katja przyniosła mi kawę, szklankę wody i batonika. Ja już dawno straciłem nadzieję, że tej nocy się jeszcze położę choć na chwilę. O spaniu to mowy nie było. Napisałem do koleżanki, która miała mnie za trzy godziny zmienić, że jeśli nie będzie mnie rano na raporcie to znaczy, że jestem na sali operacyjnej i niech przyjdzie mnie zmienić, bo od 16 jestem przy robocie i padam na ryj.
O 6.30 ekstubowałem. O 6.45 przekazałem chłopaczka na intensywną, bo na żadnym IMC nie było miejsca.
Pożegnałem się z Katją, życzyłem udanego weekendu. Katja od siebie dodała, że więcej ze mną nie dyżuruje.
Poszedłem do mojej dyżurki. Położyłem się na kanapie. Jeszcze tylko godzina i fajrant.
Długo radość nie trwała. 10 minut później znowu dzwoni telefon. Porodówka.
Nie! Kurwa, błagam nie to!
- Dziecko już się urodziło. Ale łożysko nie. Potrzebuję krótką narkozę.
Zadzwoniłem do Katji:
- Ty sobie chyba żartujesz?!
Parę minut po godzinie 8 opuściłem campus zdrowia.
Kiedy w niedzielę rano wstałem przed siódmą to już czekała na mnie wiadomość od koleżanki: Zaczynamy operować tego dzieciaka z piątku, bo pokrwawił. Tak więc jak przyjedziesz do pracy to możesz mnie od razu zmienić na sali, a nie najpierw pić kawę.
Zajebiście zapowiada się ten dyżur. Ale najpierw muszę po bułki na śniadanie do piekarni pojechać.
Przyszedłem na ITS. Pytam dyżurnego co się to stało z tym młodym.
- Ja już koło południa mówiłem im, że to źle wygląda.
- Jak widać, ortopedały się tym specjalnie nie przejęli.
- Powiedzieli, że mogą pacjenta zabrać od nas do siebie i się wszystkim zajmą.
- Czyli popsują go do końca. Nie od dziś uważam, ze na odziałach ortopedii powinno się zatrudniać jakiegoś lekarza, co się zna na medycynie wewnętrznej. Idę na blok.
Hello again!!
Akurat przyszedłem jak obkładali pole sterylnymi szmatami. Takie miałem deja vu, bo praktycznie byliśmy w takim samym składzie jak dwa dni wcześniej. I pora też podobna. Koleżanka zdała mi raport z frontu. Podobno półtora litra krwi stracił. Hmm.. czyżby rzeczywiście rozpieprzyli jakieś naczynie? Oczywiście krzyżówkę dopiero ona zleciła, bo ortopedałom nic takiego do głowy nie przyszło.
Zanim skończyli rewidować ranę, zapowiedzieli się położnicy, że mają cięcie cesarskie. Pilne, ale nie ostre.
A później poszło to już jak domino.
Urologia. Urazówka. Znowu urologia. Urazówka. Chirurgia ogólna. Znowu urazówka. I na koniec porodówka. Dwa razy. I tak jak poprzednio była przepychanka kto jest ważniejszy i pilniejszy. Dobrze, że chociaż udało mi się zjeść śniadanie, bo obiad to mnie ominął. A spożywanie głównego posiłku o północy nie jest zdrowe.
Ostatni raz miałem takie dyżurowe combo w czasach kiedy jeszcze nikt nie słyszał o covidzie.
Lubię mój zawód, tylko mi w nim przeszkadza xD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz