Pierwsze trzy fale pandemii przeżyliśmy bez większych problemów. Co prawda przy trzeciej pojawiły się jakieś niedogodności, ale w sumie wszystko działało tak jakby korony nie było. Przy czwartej już się tak nie dało, choć dość długo się opieraliśmy i zaklinaliśmy rzeczywistość, że nie jest tak źle.
Jakiś czas mnie w pracy nie było, bo tak się przyjęło, że w szczycie każdej fali lecę sobie gdzieś w ciepłe kraje odpocząć. Tak też było i tym razem. Kiedy szpital się przeorganizowywał i dostosowywał do nowych realiów, ja usiadłem w samolocie przy oknie i poleciałem w siną dal.
Kilkanaście dni później wróciłem i zderzyłem się z nową rzeczywistością. 60 łóżek na intensywnej terapii przerobili na oddział covidowy. Podobno połowa leży tam pod ecmo i umiera. Głównie ci niezaszczepieni. Nie ma to jak wolny wybór. Zostało 20 łóżek chirurgicznych, które zabezpieczają wszystkie chirurgie, ortopedię i neurochirurgię. Chirurdzy nie odpuszczają i chcą nadal normalnie operować. Co prawda mamy jeszcze intensywną terapię internistyczną (z czego połowa też jest covidowa) i neurologiczną, ale oni oddają miejsca w ostateczności, więc nie było co na nich liczyć. W związku z tym stworzyliśmy sobie na bloku operacyjnym prowizoryczny oddział intensywnej terapii w liczbie 7 łóżek, aczkolwiek dałoby się upchnąć nawet 8, a gdyby tak w przejściu postawić jeszcze ze dwa to i do 10 byśmy dobili.
Problem się zrobił kim ten nowy twór obsadzić. Wymyślono, że przesuną jednego dyżuranta z bloku. Na papierze wyglądało to banalnie prosto jak większość decyzji administracyjnych wydawanych przez osoby, które pacjentów na oczy nie widzą. W praktyce się okazało, że w nocy jest problem z obsadzeniem ludzi do operacji na ostro. Ową dziurę kadrową postanowiono zapchać najmłodszymi osobami, których kwalifikacje często są takie, że nie można ich samych zostawić.
Przyszła sobota. Przyszedłem i ja na dyżur. Kolega przekazał mi pacjentów. Poszedłem na śniadanie. Szczęściem w tym nieszczęściu było to, że miałem fajnego szefa dyżuru.
Szef dyżuru: Ilu masz pacjentów?
Ja: Pięciu, ale jednego wypiszę i będę mieć trzy łóżka wolne.
Szef dyżuru: Wiesz, że to są ostatnie wolne intensywne łóżka w szpitalu.
Ja: Niech pan mnie nie rozśmiesza. Chyba pseudointensywne. Zgodnie z wytycznymi szefowej nie przyjmujemy nikogo na respiratorze ani z covidem.
Szef dyżuru: To jest wersja oficjalna. - no tak, bo jakby się uprzeć to siedem respiratorów mam do dyspozycji.
Ja: Mam jeszcze telefon reanimacyjny. Jak pobiegnę gdzieś kogoś ratować to oddział zostaje bez opieki i ktoś może umrzeć.
Szef dyżuru: Jak nie pobiegniesz do reanimacji to też ktoś może umrzeć, więc wychodzi na to samo.
Ja: W sumie racja.
Szef dyżuru: A jak przyjedzie pęknięta aorta to jeszcze cię mogę ściągnąć na blok.
Ja: Widzę, że lubimy jazdę po bandzie.
Trzeba przyznać, że miałem dobre pielęgniarki, bo pacjentów mi sprawnie ogarnęły i za wiele roboty przy nich nie miałem. Tak było mniej więcej do 14. Poszedłem na obiad. Nawet w połowie posiłku nie byłem, kiedy zadzwonił mi telefon reanimacyjny.
Przyszliśmy na oddział - w sensie ja i moja pielęgniarka, odziani w sprzęt ratujący życie. Pan pacjent sobie nieco wymiotował, spadła mu saturacja, przestał być kontaktowy i ktoś wymyślił, że zaaspirował. No nic, niech będzie moja strata wezmę go do siebie na kilka godzin, w razie czego zwrócę pacjenta na ortopedię. Zadzwoniłem do szefa, że właśnie u mnie zmniejszyła się liczba wolnych miejsc o jedną sztukę. Niech ma to na uwadze, kiedy będzie organizował pracę na bloku.
Pech chciał, że w czasie podłączania naszego transportowego monitoringu pan zaczął sobie masywnie wymiotować. Szczęśliwie na ziemię. Jak już z niego wszystko górą wyleciało to postanowił się zatrzymać.
Zadzwoniłem do szefa dyżuru, że jednak zmiana planów. Pan nie trafi do mnie, a dyżurny ortopedał właśnie organizuje jakieś wolne miejsce na intensywnej. Próbował mi wmówić, że ja mam zabrać pacjenta, ale odesłałem go do mojego kierownika dyżuru, który dobitnie mu wyjaśnił, że się myli. Szukajcie, a znajdzie. No i się jakoś znalazło. A ja mogłem pójść dokończyć obiad. Zadzwoniłem do szefa, że jednak w ruchu chorych na moim oddziale nie będzie żadnych ruchów.
Szef dyżuru: Wiesz co można w razie czego zrobić?
Ja: Co takiego?
Szef dyżuru: Wymianę. Bierzesz z intensywnej jakiego pacjenta, który rokuje, a im oddajesz tego po reanimacji.
Sprytne. Pomysł całkiem dobry. Zapiszę sobie, aby nie zapomnieć. Ta strategia może się przydać, zwłaszcza iż dzień jeszcze młody.
Parę godzin później biegłem znowu do reanimacji. Byłem na urlopie. A wiadomo, że jak dobry urlop to musi przybyć kilka kilogramów. No to teraz mam okazję uprawiać fitness w godzinach pracy.
Znowu ortopedia. I znowu aspiracja. Nie wiem czy oni tam karmią tych ludzi, że oni rzygają jeden za drugim.
Pacjent w jesieni życia, 91 lat. Na monitorze asystolia. Zaczęliśmy masaż serca. W sumie to pielęgniarka zaczęła zanim jeszcze ja dostałem wezwanie.
Ja: Czy ktoś mi może coś powiedzieć o pacjencie?
Pielęgniarka: Zaraz zawołam lekarza dyżurnego.
Ja: Gdzie on kurwa jest? Pacjent mu umiera na oddziale a jego nie ma? On tu powinien przybiec wcześniej niż ja.
Pielęgniarka: Zaraz zawołam lekarza dyżurnego.
Ja: Gdzie on kurwa jest? Pacjent mu umiera na oddziale a jego nie ma? On tu powinien przybiec wcześniej niż ja.
Przyszedł ortopedał. Ot zaskoczony, że takie zbiegowisko jak na targowisku przy stoisku z żywymi karpiami w promocji. Kazałem mu się brać do roboty i żeby zmienił mi pielęgniarkę, która robiła masaż. Szczupła, dłonie delikatne i siły już nie ma. Na szczęście tipsów nie miała, więc nic sobie nie połamała. W takich sytuacjach ważne jest określanie kto jakie ma kompetencje i gdzie jest jego miejsce w szeregu. Od myślenia byłem ja, od fizycznej roboty może być on. Logika w pełni zachowana. Po trzech cyklach objawił się nawet szef dyżuru ortopedycznego. Akcja trwa już od dobrych 20 minut. Stanął i zaczął dumać. I wydumał: podłączmy Lucasa i jedźmy na TK, ale najlepiej by było, aby pan (tu wskazał na mnie) skonsultował sytuację ze swoim szefem dyżuru.
Powstrzymałem się od śmiechu. Mojej pielęgniarce też się zrobiło wesoło. Pro forma zadzwoniłem skonsultować się z kimś doroślejszym. Mi to nawet na rękę, zawsze to dodatkowy dupochron.
Pacjent miał źrenice szerokie jak szcześciozłotówki. Generalnie schorowany. Praktycznie bez kontaktu. Rodzinka tylko liczy, że dziadziuś wróci na święta do domu i będzie śpiewać kolędy między rybą po grecku, a barszczem z uszkami.
Szef dyżuru: Czy on zwariował?! Może jeszcze ecmo podłączyć?
Ja: Od 25 minut jest asystolia. Zanim na oddziale zaczęli reanimację to 3-4 minuty minęły od braku czynność serca. Przy intubacji dużo odessałem. Na bank płuca ma zalane, tym bardziej że saturacji nie jestem w stanie wyciągnąć nawet na 80%. Bujamy się w okolicach 65-70.
Szef dyżuru: Co proponujesz?
Ja: Przy tej konstelacji outcome jest raczej kiepski.
Szef dyżuru: No to wiesz co masz robić.
Ja: Dobra, zrobię jeszcze jedną rundę i kończymy.
Adrenalina 1 mg. I całe szczęście że spojrzałem jak pielęgniarka podawała lek.
Ja: Przepłukałaś wkłucie?
Ja: Przy tej konstelacji outcome jest raczej kiepski.
Szef dyżuru: No to wiesz co masz robić.
Ja: Dobra, zrobię jeszcze jedną rundę i kończymy.
Adrenalina 1 mg. I całe szczęście że spojrzałem jak pielęgniarka podawała lek.
Ja: Przepłukałaś wkłucie?
Kurwa, palcem wszystko pokazać trzeba. Było o tym na szkoleniach reanimacyjnych. Po mojej interwencji przepłukała 20 ml.
I co? I dziadek zaskoczył. Ciśnienie się nawet książkowe zrobiło, i saturacja się też poprawiła. Gdyby nie to, że był wentylowany to mógłby iść do domu.
Teraz pojawił się kolejny problem. Co zrobić z pacjentem? Mój szef dyżuru wymyślił, że skoro rodzinka chce maksymalnego leczenia, to niech przyjedzie i ręcznie wentyluje dziadka na korytarzu. Naczelny ortopedał zaczął obdzwaniać wszystkie miejsca w szpitalu, gdzie można pacjenta sprzedać. I zaskoczony był, że nikt nie chce takiego towaru kupić. Postanowiłem ruszyć z pomocą. Niech zna moje dobre serce, bo będziemy tutaj tak stali do rana, a pacjent nadal miejsca nigdzie mieć nie będzie. Zadzwoniłem na intensywną chirurgiczną.
Ja: Cześć Marek. Mam tutaj pacjenta po reanimacji.
Lekarz z intensywnej: Sorry Rafał, ale nie mam miejsca.
Ja: Wiem, że nie masz, dlatego oddasz mi kogoś zdrowego, a weźmiesz tego chorego.
Lekarz z intensywnej: Ale to dopiero za pół godziny się uda zwolnić łóżko.
Ja: Niech będzie.
Dyżurny ortopedał poczuł ulgę, że rozwiązałem mu problem. Wiadomo w końcu kto tu był od myślenia. Ma się ten mózg, nie? A żeby przez te pół godziny nam się nie nudziło to wymyśliłem, aby pojechać na ten tomograf. Czyli zostały mi dwa łóżka wolne.
Po tym intelektualnym wysiłku poszedłem zjeść kolację. Razem z pielęgniarkami sobie coś dobrego zamówiliśmy u Azjatów. Moi pacjenci byli już spacyfikowani, więc było duże prawdopodobieństwo, że noc będzie spokojna. Zerknąłem na plan operacyjny co tam robią na ostro. Neurochirurgia grzebała w głowie, a ogólna grzebała w brzuchu. Mój szef dyżuru poprosił mnie, abym jednego z tych ludzi przyjął. W drodze losowania albo wróżenia z fusów padło na pacjenta z chirurgii ogólnej. I tak koło północy zostało mi ostatnie pseudointesywne łóżeczko w szpitalu.
Kiedy ogarnąłem nowego pacjenta to zmaterializował mi się chirurg. Pomyślałem, że przyszedł się dowiedzieć czy wszystko w porządku. Ale akurat zoperowany pacjent niewiele go obchodził.
Chirurg: Mam na oddziale pacjenta do przekazania. Dwa miesiące temu miał covid, do tego niewydolność serca, niewydolność nerek, dializowany... - z każdą kolejną diagnozą szansa na to, że go wezmę malała logarytmicznie, ale on chyba nie był tego świadomy - ... ma wysięk do osierdzia i wymaga monitorowania.
Ohooo, zaczyna się Lambada. Już godzinę temu Marek dzwonił i rozmawiałem z nim o tym pacjencie czy nie byłoby miejsca u mnie, bo on na serio nie ma kogo wypchnąć. Zgodnie z zaleceniem mojego szefa dyżuru ostatnie wolne łóżko było zarezerwowane dla ciężarnej z porodówki, która miała ciężki HELLP i może ewentualnie u mnie wylądować. Czy to była prawda, nie sprawdzałem. Uznałem że przełożony ma rację. A jak nie ma racji to wiadomo - patrz punkt pierwszy.
Zaproponowałem sprawdzoną taktykę, czyli roszadę. Marek z intensywnej odda mi kolejnego rokującego pacjenta, a ja jednego ode mnie (notabene tego co mi wcześniej przekazał) oddam na macierzysty oddział - w sumie to nie wiem czemu on go od razu na oddział nie odesłał. Chirurg pomysł zatwierdził, grzecznościowo poinformowałem mojego majstra o planowanych działaniach i pół godziny później miałem już wolne miejsce.
Chirurg, widząc dużą sprawność w moim działaniu, postanowił się zabawić w pomysłowego Dobromira. Skoro mam już fizycznie wolne miejsce, a z intensywnej jeszcze pacjent do mnie nie zjechał, to po co robić taką karuzelę i ja wezmę tego pacjenta z wysiękiem. On jest tylko do obserwacji tak na wszelki wypadek i nic nie powinno się z nim dziać.
Lambada się skończyła, to teraz próbujemy zatańczyć Macarenę. Czego nie zrozumiałem wcześniej? Chyba czego on nie zrozumiał... Gwarancji nie był w stanie mi dać żadnej, że z tym pacjentem się nic nie wydarzy, kiedy ja go będę monitorować. A co jeśli to osierdzie będzie trzeba mu nakłuć? Ja to robiłem raz w życiu i na bank nie zrobię tego sam na dyżurze w środku nocy. Wtedy zostaje mi tylko pacjenta spakować i odesłać na chirurgię, aby sobie sami dalej radzili - nie ma to jak zbudować napięcie. Chirurg się wystraszył. Kto wie, może nawet zaczął paznokcie obgryzać. Powiedział, że pogada jeszcze z kardiologami i da mi w ciągu 10 minut znać. Może oni go do siebie wezmą na R-kę kardiologiczną.
Nie dał znać do rana, a ja też sam z siebie nie dopytywałem. Dwa razy sprawdziłem, czy może dlatego że służbowy telefon się rozładował, ale jednak nie - bateria była pełna. A mi zostały ostatecznie dwa wolne łóżka.
Zaczęła mi się podobać na intensywna zabawa w szachy. Zbijanie z oddziału zajętych łóżek szło mi całkiem nieźle. Do tego stu procentowa skuteczność reanimacji.
Oczywiście problemu takiego by nie było, gdyby się ludzie szczepili, nie chorowali na covid i nie zatkali normalnej intensywnej terapii.
Kolejna partia szachów za niecałe dwa tygodnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz